- Jak Chojnik przeżywa pandemię?
- Dajemy radę, choć nie jest lekko i z powodu ograniczeń w obsłudze ruchu turystycznego bardzo straciliśmy. Nie odwiedziło nas – na przykład – od 600 do 800 wycieczek szkolnych. Nie ma pieniędzy na różne naprawy czy na turniej rycerski. Ale zamek jest otwarty normalnie, można zwiedzać, a 29 maja organizujemy pokaz laserowy. Serdecznie zapraszam!
- Skąd się tutaj wziąłeś? Twój poprzednik na stanowisku kasztelana Chojnika – pan Czajka opowiadał, że kiedyś – w przebraniu pseudorycerskim, odwiedziłeś go z innymi ludźmi, by zaproponować wprowadzenie na zamek rycerstwa i organizację turniejów.
- Nie bylibyśmy w stanie przyjść do pana Czajki i powiedzieć, że coś będziemy tu robić. Było dokładnie odwrotnie. W tym czasie odbywał się turniej rycerski w Wojcieszowie – w stadninie koni, w której pracowałem. To był rok 1991, stroje wyglądały fajnie, jak na tamte czasy, ale dziś byśmy powiedzieli, że wyglądamy jak pokemony. I w tych strojach przyszliśmy na Chojnik, a jak Jurek Czajka dowiedział się, że jesteśmy z turnieju rycerskiego, oznajmił, że chciałby taki turniej też na Chojniku. To on nas zaprosił.
- Co było wcześniej? Gdzie są źródła Twojej rycerskiej pasji? Z wykształcenia jesteś zootechnikiem, pracowałeś przy koniach. Czy to dzięki nim trafiłeś do rycerstwa?
- Źródła są w latach 60. Wszyscy pewnie oglądali film “Krzyżacy” Aleksandra Forda. Nagrywany był w okolicach Starogardu Gdańskiego, w którym się urodziłem. Całe stado tamtejszych ogierów było zaangażowane do gry w tym filmie. Miałem wtedy dwa latka. W filmie oczywiście nie grałem, ale masa rekwizytów filmowych walała się potem po okolicy, po różnych domach kultury. Postanowiliśmy z kolegami też zostać rycerzami. Mieliśmy po 6-7 lat, zbieraliśmy różne rycerskie akcesoria, ubieraliśmy się w stroje filmowe i naparzaliśmy się w przebraniach rycerskich, ile wlazło! Potem trafiłem do pracy przy stadzie ogierów w Starogardzie, gdzie nauczyłem się jeździć konno. Pracował tam też mój dziadek. Finał był taki, że jeździłem na koniu, na którym jeździła Jagienka. I tak wsiąkłem w konie! Trochę z tradycji rodzinnej, trochę z dzieciństwa, w którym poznałem smak jazdy konnej. Potem go szukałem.
- Wszystko daleko od Karkonoszy. Jak tu trafiłeś?
- Najpierw uczyłem się w pomaturalnym studium hodowli koni oraz instytucie zootechnicznym w Bydgoszczy. Potem zatrudniłem się w niedużej stadninie koło Szczecinka. Poznałem wtedy – przypadkiem, na polowaniu - szefa stadniny w Strzegomiu, który zaproponował mi pracę. Zgodziłem się. Wylądowałem w zakładzie hodowlanym w Wojcieszowie. Powstał tam ośrodek jeździecki. Robiliśmy tam – jako pierwsi w Polsce – rajdy konne, przez cały rok, bez względu na pogodę, parodniowe. Udało nam się wypracować sposoby działania polegające m. in. na noclegach w różnych opuszczonych ruinach, stodołach, ale także na Chojniku. Z wcześniejszej pracy w Starogardzie miałem kontakty z Golubiem-Dobrzyniem, gdzie od 1976 roku pan Kwiatkowski organizował pierwsze turnieje rycerskie w Polsce. Ciągnęło mnie do tego. Gdy więc w 1989 roku pod zamkiem Grodziec grupka zapaleńców postanowiła zrobić turniej rycerski, też tam wylądowałem. Pomyślałem wtedy, że zrobię turniej w Wojcieszowie. Zaprosiłem Szwedów i Rosjan. Turniej – wyłącznie konny – udał się. W 1991 roku zrobiliśmy go po raz drugi. I właśnie wtedy pojechaliśmy na Chojnik, gdzie Jurek Czajka zaproponował nam turniej u siebie. We wrześniu 1991 odbył się po raz pierwszy.
- Dlaczego akurat tu? To specyficzny zamek, położony na górze.
- Dlatego, że Jurek nam zaproponował organizację turnieju. Bo zamek rzeczywiście nadawał się najmniej. Tu nie da się zrobić turnieju konnego – nie ma miejsca na konie, na walki na koniach, ale ponieważ mieliśmy kusze, Jurek postanowił robić turniej kuszniczy. W pierwszym turnieju uczestniczyło siedem osób. Zainteresowanie było jednak duże, między innymi dlatego, że zawaliła się komuna, dzięki czemu zaczęto pozwalać na organizację wydarzeń, które wcześniej były zabronione. Ludzie byli bardzo spragnieni takich widowisk. Po roku uczestników było ponad trzydziestu, a później nawet stu. Okazało się to nieporozumieniem – było nas już za dużo. Potem ustaliliśmy liczbę uczestników na 70, z których 60 uczestniczy w pokazach.
- Jak to się stało, że awansowałeś z rycerza na kasztelana?
- W 1994 roku stadninę, w której pracowałem, a która miała 2 miliony złotych zysku na koncie, postawiono w stan upadłości. To był czas dziwnych przekształceń własnościowych, prywatyzacji. Sam zakład hodowlany nie przeżył, ale stadnina koni – także dzięki pieniądzom, które dla niej zarabialiśmy – została sprywatyzowana i do dziś działa. Fajnie, cieszę się z tego. I do nikogo nie mam o nic pretensji. Wtedy jednak zostałem bezrobotnym. Zastanawiałem się, co robić. Charakter mam dość warcholski, więc nie wyobrażałem sobie, że mam gdzieś siedzieć w biurze pod jakimś kierownikiem. Próbowałem tak pracować, ale to się kompletnie nie sprawdziło.
- Chojnik rzeczywiście pasuje do Ciebie.
- Stanęło na tym, że uruchomiłem strzelnicę z kuszy na Chojniku. Jurek Czajka przyjął ten pomysł z otwartymi rękoma. To był fajny biznes, w którym przesiedziałem 15 lat. Można było z tego żyć. Ponieważ przebywałem cały czas na zamku, pomagałem Jurkowi w remontach. Jak było trzeba, brałem fugownicę, kielnię, robiło się zaprawę wapienną, uzupełniało się dziury w murach, sadziło się, grabiło, sprzątało… Zżyłem się z zamkiem, więc gdy Jurek Czajka żegnał się z nim, z racji wieku, bo pracował tu do 75. roku życia, co jest ewenementem, PTTK zaproponował mi przejęcie jego roli. To był rok 2012.
- Znali Cię dobrze. Byłeś naturalnym następcą. I jak Ci tu?
- Ja bym tego nawet pracą nie nazwał. Może teraz jest trochę gorzej. Początkowo było bardziej sympatycznie. Niby moja praca polega głównie na sprzedaży biletów, ale jednak ludzie zawsze przychodzą, pytają, rozmawiają, uśmiechają się. W ostatnich dwóch-trzech latach zaczęło się to zmieniać na gorsze.
- Na czym polega ta zmiana?
- Coraz więcej osób zachowuje się agresywnie, roszczeniowo. Zniknęła pewna kultura, która kiedyś obowiązywała w górach, gdy powszechnie mówiło się spotkanym na szlaku: “dzień dobry”.
- O co ludzie mają pretensje? Że wyciągu nie ma i muszą się przejść pod górę na zamek?
- Nie o to. Ale że muszą płacić na dole za wstęp do Karkonoskiego Parku Narodowego, a potem drugi raz za wstęp na zamek. Nie rozumieją tego. Dla nich to jest druga opłata za to samo. Wspominając o pogorszeniu się zachowania, mam na myśli formę, w jakiej niektóre osoby wyrażają pretensje. Kiedyś bluzganie w miejscu publicznym było nie do pomyślenia, a teraz, niestety, staje się regularne. Najbardziej wulgarne wyzwiska, miotane pod warownią, są na porządku dziennym. Wyzywanie od złodziei, okraszone odpowiednim epitetem… Oczywiście 90 procent ludzi, może nawet 95 procent, tak się nie zachowuje, ale ten margines rośnie systematycznie i jest najbardziej zauważalny. Gdy się przez cały tydzień spotyka sympatycznych ludzi, a potem ktoś Cię nazwie wulgarnie, będzie to w Tobie tkwiło przez cały dzień. Jedna rzecz jednak zmieniła się na lepsze. Jeszcze 10-15 lat temu, gdy sprzątałem zamek po całym dniu, wypełniałem 150-litrowy worek. Obecnie znajduję jeden, dwa, może trzy papierki i jedną butelkę.
- Czyli apelowanie na okrągło do ludzi, by wynosili z lasu to, co ze sobą wnoszą, działa.
- Wygląda na to, że edukacja zrobiła swoje, więc teraz przydałaby się akcja edukacyjna polegająca na przekonywaniu ludzi, by swoje pretensje wyrażali w bardziej poetycki sposób, by szanowali piękno ojczystego języka.
- Co jeszcze jest problemem na Chojniku?
- Brakuje głupich trzech milionów, by doprowadzić na zamek wodę i kanalizację. Przecież to perełka Kotliny Jeleniogórskiej, która na to zasługuje. Dbamy o nią, utrzymujemy porządek, a PTTK – jako właściciel - bardzo się stara, by prowadzone były różne remonty, dzięki którym zamek jest w dobrym stanie. Na przykład górnej części, która w pewnym okresie groziła zawaleniem. Koszty sięgały półtora miliona, oczywiście dołożyło się miasto, marszałek, Unia Europejska, ale załatwiał wszystko PTTK. Reszta trzyma się, wiele robimy własnym sumptem.
- Twoje opowieści historyczne w internecie oglądają miliony widzów. Czy odwiedzający zamek mogą na nie liczyć na żywo?
- Raczej nie. Gdy tu jestem, siedzę w kasie, nie mam czasu na takie rozmowy. Może jesienią, gdy ruch jest mniejszy, a ktoś zapyta o coś konkretnego, staram się odpowiedzieć, jeśli oczywiście wiem coś na dany temat. Ciągle na ten temat czytam. Ostatnio opracowania naukowe. Historia się bowiem zmienia – to, co jakiś profesor podawał 10-15 lat temu, z uwagi choćby na odkrycia archeologiczne, zmienia się, więc wiedzę trzeba aktualizować. - Dziękuję za rozmowę
Tekst i zdjęcie :Leszek Kosiorowski
Komentarze (4)
Mamy potwierdzenie.
Szumowiny 500plus od malego kulawego rosną w siłę.
Powtarza się rok 1930 i następne w Niemczech. Cholota doszła do władzy.
Narodowi socjaliści pisbolszewicy od małego kulawego hitlera kałczynskiego, czegokolwiek dotkną, to wydziela trupi jad.
Kulawy z Żoliborza ma zamiar wypowiediec wojnę lekarzom rodzinnym.
i dodam, wylizałbym z uwielbieniem zwieracze Tuska a na deser jajka żeby tylko zechciał do nas wrócić
29 maja? Stary wywiad czy błąd w druku?