To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Kapłan wielki dobrocią

Kapłan wielki dobrocią

Wspomnienie o księdzu Władysławie Rączce (1925-2009)
Zdarzyło mi się zaledwie kilka razy odbyć dłuższą rozmowę ze Świętej Pamięci Księdzem Władysławem Rączką, ale wspomnienie tych spotkań pozostało żywe do dnia dzisiejszego. Za każdym razem otaczał je zresztą klimat niezwykły. W głównej mierze tworzyła go niewątpliwie sama Osoba Proboszcza i zarazem Dziekana, ale pewną rolę odgrywało zapewne także samo miejsce naszych dyskusji - wiekowa kancelaria parafialna w zabytkowej plebanii przy obecnej ulicy Kościelnej. Przez znaczący okres czasu sekretariatem tym zawiadywał pan Tadeusz Zachar.

Po wejściu z chodnika do przedsionka i wspięciu się na parę stopni tuż za dużymi, bodajże dwuskrzydłowymi dawniej wrotami należało skręcić w lewo. Tu kolejne drzwi oddzielały ciemny korytarz od biura. Z jego wnętrzem wiązało się wiele moich wcześniejszych wspomnień, sięgających jeszcze lat podstawowej edukacji. Tu bowiem, ponieważ zajęte były wszystkie pozostałe salki w pobliskim budynku, odbywały się katechezy, na które przychodziliśmy ze szkoły. Zaczynaliśmy wtedy uczęszczać do siódmej klasy.

Oprócz przepisanych programem lekcji zdarzało się nam słuchać tam w pierwszych dniach powakacyjnej nauki - oczywiście razem z naszym księdzem prefektem - ostatnich radiowych relacji z kończących się właśnie we wrześniu 1960 roku Igrzysk Olimpijskich w Rzymie. Ta izba niosła swoiste echo odległego czasu edukacji w podstawówce - a także przywoływała zapomniany obraz kolegów z tamtego okresu. I to właśnie w niej kilkadziesiąt lat później dane mi było rozmawiać z niezwykłym Księdzem Władysławem Rączką!

Już podczas pierwszego spotkania zauważyłem, że mój wyjątkowy rozmówca jak ognia unikał występowania z pozycji mentora i osoby wszystko najlepiej wiedzącej, natomiast będąc w istocie prawdziwym autorytetem, czynił wręcz przeciwnie. Dostrzeżone przez Niego moje zestresowanie starał się złagodzić subtelnym, inteligentnym dowcipem, a co najważniejsze - z uwagą wysłuchiwał tego, co chciałem wyrazić. Gdy sprowadzające mnie do kancelarii „urzędowe” sprawy zostały załatwione, ciekawa rozmowa toczyła się nadal. Wtedy właśnie pierwszy raz mogłem podziwiać nie tylko rozległość wiedzy Księdza, ale też Jego urzekającą skromność.

Trzeba tu wyjaśnić, że po wydzieleniu nowej parafii z racji miejsca zamieszkania nie należałem już do „owieczek” Księdza Rączki, ale - jak większość mieszkańców naszego miasta - znałem Jego ogromną, powszechnie cenioną życzliwość i wyjątkowy dar duszpasterskiego powołania. Podobnym szacunkiem darzyłem mojego nowego proboszcza, a jednocześnie dziekana drugiego utworzonego dekanatu - charyzmatycznego Księdza Prałata Edwarda Bobera, którego podziwiałem zwłaszcza za niezłomność przekonań i gigantyczny wkład pracy w budowę od podstaw powstałej Parafii Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Oczywiście na zawsze pozostał we mnie ogromny, czysto ludzki sentyment do świątyni pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, gdzie przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej i otrzymałem Sakrament Bierzmowania.

Ta pierwsza po latach wizyta w dawnej parafii zaowocowała dość dla mnie nieoczekiwanie kilkoma następnymi spotkaniami z Księdzem Władysławem. Poruszaliśmy na nich także tematy w istocie luźno związane z zagadnieniami, dotyczącymi samej wiary. Proboszcz był otwarty, sam zresztą chętnie inspirował różne wątki rozmowy. Dało się zauważyć Jego niezwykłe zainteresowanie przeszłością miasta. Naprawdę dużo wiedział o Bolesławcu i znał sporo frapujących ciekawostek. Między innymi opowiedział o poznaniu w dość nietypowych okolicznościach starszego człowieka, Pawła Lattki, postaci iście nietuzinkowej, mającej za sobą bardzo dramatyczne koleje życia. To właśnie one ukształtowały jego wyjątkowe zawierzenie Bogu.

A zaczęło się wszystko tak. Dziwnym zbiegiem okoliczności informacja o wyjątkowym, bolesławieckim duszpasterzu dotarła aż do Szkocji, gdzie Lattka zamieszkał po 1945 roku. To ona spowodowała, że ożyły jego wspomnienia z odległych lat młodości. Znał bowiem Bolesławiec z czasu wojny, gdy przybył do niemieckiego wtedy Bunzlau jako robotnik przymusowy. Tu przeżył czarne miesiące okrutnej egzystencji.. Wkrótce jako „mięso armatnie:” wcielono go przemocą do armii hitlerowskiej. Po wysłaniu na front zachodni bardzo szybko znalazł się w amerykańskiej niewoli, by z niej trafić do Wojska Polskiego, w którym służył aż do rozwiązania polskich sił zbrojnych na Zachodzie w roku 1947.

Ksiądz Władysław poznał Pawła Lattkę, gdy ten przyjechał prosić Go, by pomógł mu zrealizować sentymentalną podróż do miejsc, gdzie jako młody chłopak był dwudziestowiecznym niewolnikiem i pod przymusem został wcielony do wrażej armii. Proboszcz zajął się troskliwie przybyszem, udał się z nim do zapamiętanych z jego młodości miejsc w Bolesławcu, a potem do okolicznych wsi, gdzie los rzucał tego nieszczęsnego człowieka.

Znając moje zainteresowanie historią, Ksiądz Władysław dał mi adres Pawła Lattki, dzięki czemu mogłem w bezpośredniej z nim korespondencji uzyskać wiele ciekawych informacji o dziejach miasta w czasie drugiej wojny światowej. Mój respondent w swoich listach ze wzruszeniem i wdzięcznością zawsze najpierw wspominał Księdza Władysława…

Jak doskonale pamiętam, w trakcie także tej rozmowy Ksiądz Prałat w naturalny, ale prawdziwie duszpasterski sposób potrafił ukazać niezbywalną wartość wiary w Boga w życiu każdego człowieka. Mówił o tym bardzo zwyczajnie, a przecież Jego słowa na zawsze zapadły w serce…

Minęło wiele czasu, nim miałem okazję ponownie odwiedzić starą kancelarię. Tym razem usłyszałem opowieść Księdza Władysława, mającą posmak sensacji. Mówił dowcipnie o odkryciu, dokonanym przez dekarzy w trakcie prac remontowych na nadwerężonym zębem czasu dachu jednego z budynków przykościelnych. Oto po zdjęciu części dachówek naleziono w zakamarkach poddasza - o ile dobrze pamiętam - gdzieś miedzy belkami podtrzymującymi konstrukcję drewnianych łat - ukryty niemiecki pistolet. Broń musiała być przed umieszczeniem w schowku zakonserwowana, ponieważ przetrwała w dość dobrym stanie. Zapewne trafiła tam w końcowych miesiącach drugiej wojny światowej. Zawiadomiona natychmiast o tym fakcie ówczesna milicja oczywiście skonfiskowała niebezpieczny przedmiot, przy tej okazji wymownie a podejrzliwie łypiąc chmurnym okiem na Księdza Władysława...

Moje kolejne, niestety ostatnie spotkanie w znanej kancelarii parafialnej przyniosło prawdziwie metafizyczną opowieść Księdza Prałata. Wcześniej poruszyliśmy problem rozgrabionych i na naszych oczach niszczejących, opustoszałych po wojnie świątyń ewangelickich. Było ich niegdyś sporo w naszym powiecie. Mój rozmówca nie krył swojego rozgoryczenia faktem, że to przecież najczęściej ludzie werbalnie wyznający wiarę w Boga są również sprawcami dewastacji i czynów świętokradczych w tych miejscach kultu. Przypomnieliśmy ciekawy, bezwieżowy kościół w Ocicach, już wtedy straszący wyprutym wnętrzem, wstydliwie ukrytym za oknami, zamurowanymi betonowymi pustakami. Ksiądz uśmiechnął się w pogodny, żartobliwy sposób i powiedział nagle - a wie pan, zdarzyło mi się wysłuchać dziwnej opowieści jednego z pierwszych po wojnie mieszkańców Ocic. Jest jednak pewien istotny problem - w moich ustach może ona zabrzmieć szokująco - jestem przecież katolickim kapłanem, a tu powtarzam jakieś niestworzone historie! Ale cóż, tak naprawdę przecież może pan sam o tym ze świadkami całego zdarzenia porozmawiać.

A rzecz jakoby miała się tak. W noc Bożego Narodzenia pod okno domostwa osiadłej w jednej z ostatnich zagród Ocic rodziny polskiej podeszły jakieś ubrane tylko w letnie sukienki dziewczęta. Gdy gospodarz, słysząc pukanie w szybę, wyszedł na zewnątrz - nikogo nie dostrzegł. Również rano nie znaleziono żadnego śladu stóp na zleżałym śniegu pod oknem. Ci pierwsi lokatorzy, przerażeni tym zjawiskiem, po prostu natychmiast wyprowadzili się w inne strony. Historia z tajemniczymi dziewczętami miała powtórzyć się za rok, czego doświadczyli kolejni gospodarze obejścia. Teraz jednak „głowa rodziny” przeprowadziła „śledztwo” i ustaliła, że w zagrodzie wkraczający Rosjanie zgwałcili i spowodowali śmierć trzech młodych mieszkanek tego domostwa. Powiadomiony o wszystkim miejscowy ksiądz doradził, by miejsce ich pochowania, czyli fragment zasypanego, przydrożnego rowu odgrodzić od pól uprawnych i jakoś zadbać o ten teren. Tak też się stało. Od tej pory nikt nie nawiedzał już osadników…

Ksiądz Władysław powtórzył historię opowiedzianą Mu przez świadka owych „wizyt:” z zagadkowym uśmiechem. Ale kończąc ją, powiedział zupełnie serio: a tak poza tym wszystkim - czyż nie jest zbyt naiwne rozumowanie wielu współczesnych ludzi, że tylko to jest prawdziwe, czego można dotknąć, zważyć lub zmierzyć?

Niestety, los tak pokierował moim życiem, że z księdzem Prałatem Władysławem Rączką nie miałem już więcej okazji odbyć podobnych rozmów. Mijały lata, od czasu do czasu widywałem Go jako dostojnego Gościa, przy ołtarzu Pańskim sprawującego kapłańską posługę w trakcie Mszy Świętych, koncelebrowanych w naszym kościele.
Bez względu na przekonania religijne czy wręcz stosunek do wiary wielu mieszkańców Bolesławca wiedziało już wtedy o Jego zmaganiu się z ciężką chorobą….
W czerwcu 2009 roku odszedł do Boga Człowiek Wielki swoją dobrocią, skromnością, żarliwą wiarą i wielką miłością do bliźniego.

***
Ksiądz Władysław Rączka zmarł po pięćdziesięciu sześciu latach pełnienia posługi kapłańskiej. Odszedł z tego świata w wieku 84 lat. Przez trzydzieści siedem lat był duszpasterzem w Bolesławcu, zawsze otoczony wielkim szacunkiem mieszkańców. Ostatnie pięć lat spędził w domu księży emerytów w Legnicy.

Nowiny Jeleniogórskie nr 25/09.