
- Wiedziałam, że mamy brat po wojnie osiadł gdzieś w Polsce, w okolicach Jeleniej Góry. W 2000 roku zebrałam pieniądze i przyjechałam do Polski. W Warszawie poszłam na pocztę i wzięłam książkę telefoniczną. Wyszukiwałam po kolei nazwisko Kraszewski w miejscowościach koło Jeleniej Góry - „Dzień dobry, czy mają państwo rodzinę w Kazachstanie? Jeśli nie, to dziękuję i przepraszam”. I tak po kolei. Dzwonię w końcu do Komarna. Tu odnalazłam wujka, z którym nigdy nie widzieliśmy się – wspomina repatriantka.
W czasie tego pobytu w Polsce Galina zawiozła swoje papiery i wniosek o przyjęcie do kilku urzędów miast i gmin w regionie jeleniogórskim. Wójt Olszyny Lubańskiej obiecał, że jeśli tylko będzie możliwość, to zaprosi Murawickich do Polski. Galina wróciła więc do Kazachstanu. Czas mijał, a żadnego odzewu nie było. Po czterech latach przyszło zaproszenie z Gryfowa Śląskiego – dla niej, męża, matki i dwóch synów.
Radość była ogromna, ale wahała się czy przyjechać, bo nie chciała zostawić dwóch kolejnych synów. Ale mówili: „Mama, jedź! Bo jak nie pojedziesz, to drugiej szansy nie będzie”.
- Bardzo miło nas tu przyjęli, mieszkanie czekało gotowe i naszykowane było jedzenia. Ja wtedy pierwszy raz w życiu kiszone ogórki zobaczyłam. A jak smakowały te polskie wędliny i mięso. Nie mogliśmy się nasmakować, bo w Kazachstanie mięso drogie i tylko od święta. Sąsiedzi też bardzo przyjaźnie nastawieni. No, czego było jeszcze chcieć? Bardzo nam pomogła pani z urzędu, załatwiała wszelkie formalności, troszczyła się jak o rodzinę. Serdeczny człowiek.
Po dwóch latach gmina Olszyna zaprosiła Władymira, syna Galiny. Z żoną, jej matką i dwojgiem dzieci osiedlili się w Biedrzychowicach. Po roku, już na zaproszenie matki, przyjechał czwarty syn, Jurij. Też z żoną i dziećmi. Już sami kupili sobie mieszkanie w Gryfowie. Galina zaprosiła też swoją przyjaciółkę z Kazachstanu. Ona też przyjechała ze swoimi bliskimi. Zadomowili się w Gryfowie i czują się, jak u siebie.
Syn Galiny Witold, który przyjechał z nią w 2004 roku, szybko znalazł pracę w niemieckiej firmie w Nowogrodźcu. Dobrze mu szło, jeździł na delegacje, nawet do Korei. W Niemczech spotkał dawną sympatię z Kazachstanu, która tam wyjechała. Pobrali się, mieszkają w Niemczech.
Mąż Galiny pracuje jako ochroniarz, ona sama trochę schorowana – na rencie. W Kazachstanie pracowała jako położna. Cieszy się, że Polska uznała jej staż i lata pracy na obczyźnie wliczono do renty. Żyją skromnie, ale szczęśliwie. Na parapecie w kuchni rosną flance przygotowane do wiosennych wysadzeń na działce.
Za Sojuza jakoś się żyło
- A jak się Sojuz rozpadł, to dopiero zrobiło się ciężko. Ludzie potracili pracę, zrobiło się biednie. Kołchozy zaczęły padać, a powstające firmy zatrudniały najchętniej Kazachów. Niektórzy zaczęli nam dogadywać, że my nie jesteśmy u siebie, że to nie nasza ziemia – wspomina Eugenia Lewkowicz. Dla wszystkich po prostu Żenia.
Najpierw zaczęły się wyjazdy niemieckich przesiedleńców i ich potomków. Więc i Polacy zaczęli się rozglądać za możliwością wyjazdu. W 1994 roku Żenia pierwszy raz przyjechała do cioci ze strony dziadka, do Orłowic. Spodobała jej się Polska. Po trzech latach znowu ciocia ją zaprosiła. Wtedy Żenia złożyła podanie u burmistrza Mirska.
- Chcieliśmy bardzo wyjechać zanim wezmą syna do wojska. Bałam się, że jak pójdzie w kamasze, to jeszcze go na wojnę wyślą – wspomina Żenia. Zaproszenie z gminy przyszło już po roku.
Skompletowali papiery, w ambasadzie w Ałma Acie zdawali testy przed konsulem. Pytał o Piłsudskiego, o polskie święta, o tradycje. W grudniu 1999 roku wsiedli w pociąg z podręcznym bagażem. Do walizek i plecaków wzięli ubrania, trochę sztućców i jakieś naczynia, trochę zdjęć. Po czterech dniach podróży, w końcu to ponad 5 tysięcy kilometrów, przed wigilią byli w Mirsku – Żenia, mąż i dwóch synów. W Kazachstanie została jej mama i czterech braci. Mama przed śmiercią zdążyła ich odwiedzić w Polsce, ale mimo wszystko ciągnęło jam do Kazachstanu z powrotem.
- Bardzo prosiłam Żenię, że jak tylko będzie mogła, żeby nas ściągnęła do siebie. Codziennie czekaliśmy na informacje, aż w końcu przyszło zaproszenie – Stanisława, szwagierka Żeni, przyjechała z mężem, synem i synową. Miasto też im wyszykowało mieszkanie i pomogło znaleźć pracę. Córka Stanisławy prosto z Kazachstanu, 10 lat temu, wyjechała za mężem. Dobrze im się żyje, przyjeżdżają do Polski.
Żenia odkąd przyjechała do Polski, pracuje na pół etatu w mirskim klubie środowiskowym i Zakładzie Komunalnym. Wesoła, uśmiechnięta, serdeczna. Mówi, że dobrze ich tu ludzie traktują, jak swoich po prostu. Jej mąż jest rzeźnikiem, starszy syn także, podobnie, jak syn Stasi. Teraz do pracy jeżdżą za granicę.
- Przecież to Europa – śmieje się Żenia, choć przyznaje, że jeszcze czasem nieżyczliwi mówią tu o nich „Ruskie”. - Ale nie ma się czym przejmować.
A może by tak do Kanady
Włodzimierz przychodzi z pracy, je obiad i zabiera się za pracę w domu. Remontuje mieszkanie. Zna się na budowlance, więc wszystko robi sam. A w starym, poniemieckim budynku, gdzie kiedyś była szkoła w Kleczy, jest dużo do zrobienia. Włodek z zawodu jest pszczelarze. Na pszczoły teraz nie ma czasu. Będzie miał pasiekę na emeryturze.
- Wie pan, jak tak patrzę na niektórych chłopaków z wioski, w moim wieku, czy starszych i widzę, że oni nie mogą osiągnąć tego, co my, a przecież dorastali w normalnych warunkach, mieli większe szanse uczyć się. Naprawdę, nie mamy powodów do narzekania. Jest praca, dzieci rosną i dobrze się uczą. Tu jest nasze miejsce – mówi Włodzimierz Liśniewski, najmłodszy syn Józefy i Antoniego. Dziadkowie, starszy syn Wiktor z rodziną oraz Włodzimierz z ciężarną żoną i synkiem przyjechali na zaproszenie gminy Wleń w 1999 roku. Anatol, jeszcze jeden brat, mieszka w Nowogrodźcu.
Włodek był pierwszy raz w Polsce w 1989 roku, jako uczeń średniej szkoły z wycieczką. Mieszkali w Suwałkach, zwiedzili Trójmiasto. Z Aksaną, Rosjanką, pobrali się jeszcze w Kazachstanie. We wsi Donieckoje, dostali dom po babci Aksany. Gospodarki nie prowadzili, że przygotowywali się do wyjazdu do Polski.
Drugi raz Włodek był w Polsce w 1998 roku, jeszcze jako kawaler. I choć zawsze miał w dokumentach wpisana narodowość polską, to paszport miał kazachski.
- Myślałem, że znajdę sobie tu pracę i zostanę, jakoś się urządzę. Ale obcokrajowca nie chcieli zatrudniać legalnie, nikt nie chciał bawić się w załatwianie tych wszystkich papierów. Trzeba było wracać.
Niedługo potem Polska witała go, jako swojego obywatela, choć Aksana i starszy syn Alek musieli czekać na obywatelstwo 5 lat. Daniel urodził się już w nowej ojczyźnie. Przed przyjazdem do Polski nie mieli żadnych obaw, wiedzieli, że gorzej na pewno nie będą mieć.
- Na początku prawie w ogóle nie mówiłam po polsku. Ale, jak syn poszedł do szkoły, jak zaczęłam być między ludźmi, to szybko się nauczyłam – przyznaje Aksana. Dziś pracuje w opiece społecznej we Wleniu.
Liśniewscy przyznają, że mieli ciężki moment w życiu, już tu w Polsce, gdy parę lat temu było ciężko z pracą. Pracował Tylko Włodek, Aksana była z małym Danielem w domu.
- Myślałem o wyjeździe do Kanady, ale żona nie chciała. Mówiła, że tu jest nasz dom – dodaje Włodzimierz.
Wierszyki dla Stalina
Skolko w niebie zwiozdoczek/ W swietłoj siniewie/ Stolko dum u Stalina/ W stwietłoj gołowie - uczyła dzieci tego wierszyka Józefa Liśniewska. Przez 25 lat pracowała w Kazachstanie jako nauczycielka. Po polsku mówili tylko w domu i to ukradkiem. Różaniec też odmawiali w ukryciu. Jako 5-letnia dziewczynka, a mąż jako ośmiolatek zostali zesłani z rodzicami z okolic Żytomierza w 1936 roku. Pierwsze miesiące mieszkali w ziemiankach, potem budowali domy z gliny i kazachskiej trawy. Po śmierci Stalina reżim sowiecki trochę zelżał.
Cały artykuł w "Nowinach Jeleniogórskich" nr 15/10.
Zdjęcia: GOK i archiwum rodzinne
Komentarze (1)
Bardzo się cieszę że stworzono możliwość powrotu do Polski Polakom z Kazachstanu.
Boje sie tylko,że Polska którą sobie wyobrażali a ta którą zastali, różni się drastycznie :-/
Mimo to życzę powodzenia w kraju przodków!!!!!!