To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Matko, uratuj mnie!

Matko, uratuj mnie!

Nie wie skąd pochodzi, gdzie się urodził, kim są jego rodzice. I choć wiele razy myślał o tym, to nigdy wcześniej tak bardzo nie chciał wiedzieć, czy może ma brata lub siostrę, którzy mogą mu teraz uratować życie.

Niemowlę płci męskiej, urodzone 23 lub 25 lipca 1970 roku. Miejsce urodzenia – nieznane. Imię ojca – NN, imię matki – NN. Tak prawdopodobnie wyglądał wpis w milicyjnym notatniku po znalezieniu około trzymiesięcznego dziecka na klatce schodowej budynku przy ulicy Świętojańskiej 9 w Jeleniej Górze.

Tym dzieckiem był Tomasz Wiśniowski. Niedawno przyjechał do Jeleniej Góry, był w tej bramie, w której go znaleziono, rozmawiał nawet z dwiema lokatorkami, które pamiętają znalezienie niemowlaka w beciku. Gdyby nie choroba, może nigdy by do Jeleniej Góry nie przyjechał.

- Mam ostrą białaczkę limfoblastyczną. Potrzebny jest mi pilnie przeszczep szpiku kostnego. Najlepiej, jeśli dawcą byłby brat lub siostra. Ale ja nie wiem, czy mam rodzeństwo. Dlatego szukam jakiejkolwiek informacji o mojej matce. Szukam ratunku – mówi Tomasz Wiśniowski.

Nie wygląda na bardzo schorowanego. Chorobę na razie udało się zatrzymać, ale przeszczep to jedyna szansa dla mężczyzny. W klinice powiedzieli Tomaszowi, że jest jeden potencjalny dawca, ale obaj nie mają pełnej zgodności antygenowej. Szansa na znalezienie zgodnego, niespokrewnionego dawcy jest w praktyce mniejsza niż 1:20000. Jeśli nie uda się znaleźć dawcy rodzinnego, to przeszczep z niepełną zgodnością może zostać odrzucony.

Nawet pielęgniarka pamięta
Jedna z mieszkanek kamienicy, w której 20 października 1970 roku porzucono dziecko w beciku na korytarzu pamięta, że niemowlak był zadbany i dobrze odżywiony. Dziecko było zdrowe.

- Leżałem na wycieraczce, pod drzwiami. Kobieta, która mnie znalazła wzięła mnie do domu, nakarmiła, przewinęła i zadzwoniła po dzielnicowego. Prawdopodobnie w beciku była kartka, chyba od mojej matki. Prosiła, by dobrzy ludzie zajęli się dzieckiem – tyle udało się dowiedzieć panu Tomaszowi od mieszkańców domu.

Starsza pani wspominała też, że kilka, może kilkanaście lat po znalezieniu dziecka, odwiedziła tę kamienicę kobieta, która pytała lokatorów, czy nie wiedzą, co się stało z tym niemowlakiem. Jednak osoba, która rozmawiała z tą kobietą już nie żyje.

- Kto wiem, może tamta kobieta zostawiła jakiś adres, nazwisko... - zastanawia się pan Tomasz. Trop się urywa.

Milicja zabrała chłopczyka do szpitala. Tam leżał na oddziale przez trzy miesiące. Liczono się z tym, że może matka będzie go szukała. Po miesiącu milicyjne postępowanie umorzono wobec niewykrycia sprawcy porzucenia dziecka. W prokuratorskim repertorium zachował się zapis o prowadzonym postępowaniu i spis zdawczo-odbiorczy brakowania dokumentów. W 1986 roku upłynął bowiem termin przechowywania materiałów zgromadzonych w czasie dochodzenia. Kolejny trop utknął w martwym punkcie. Może milicjant prowadzący dochodzenie notował gdzieś na marginesie jakieś spostrzeżenia, czy wskazówki, które wtedy nie były brane pod uwagę?

- Skontaktowała się ze mną pielęgniarka, która pracowała wtedy na oddziale dziecięcym. Powiedziała, że pamięta, jak dziś i salę i łóżeczko, w którym leżałem – dodaje pan Tomasz. W kwietniu 1971 roku przekazano go do domu dziecka we Wrocławiu.

W placówce nazwano go Adam Kowalski. Nie wiedział o tym, aż do tej pory, gdy szukając jakichś śladów dotyczących swojej przeszłości, nie dotarł do dokumentów. Dom dziecka już dawno został zlikwidowany. A w dokumentach jest tylko adnotacja o czynnościach formalno-prawnych dotyczących dziecka znikąd – o wystąpieniu do sądu o wydanie aktu urodzenia, o skierowaniu dziecka do adopcji. W październiku 1972 roku tymczasowy Adaś znalazł nową rodzinę. Od tej chwili już jako Tomek Wiśniowski miał szczęśliwy dom.

Cały artykuł w "Nowinach Jeleniogórskich" nr 39/10.

 
 
Matko, uratuj mnie!
Matko, uratuj mnie!

Komentarze (1)

Powodzenia zycze!!