To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Lekcje codziennych dramatów

- Widocznie tak miało być, trzeba żyć dalej - mówi Ligia Iwaszkiewicz. Fot. GOK

Część z nich było bohaterami naszych tekstów. Byliśmy u nich, gdy spotkały ich różne życiowe tragedie. Powoli stają na nogi, odbudowują spalone domy, wracają do zdrowia, próbują wyjść z bezdomności albo płaczą trochę mniej po stracie najbliższych. Ci ostatni dodają jednak, że czas nie leczy ran, a psycholog podpowiada, że „widzenie tunelowe” to jeden z charakterystycznych objawów szoku i odrętwienia po życiowej traumie.

Prawie półtora roku temu widzieliśmy bezradność i rozpacz mieszkańców dawnej „pastorówki” w Karpnikach. Wielorodzinny, zabytkowy budynek stał w ogniu, a mieszkańcy dziękowali Bogu, że zdążyli wybiec z domu, bo ktoś na zewnątrz zobaczył, że dach płonie.

 

Ligia Iwaszkiewicz z Sobieszowa po trzech latach od pożaru stolarni, która była jej warsztatem pracy, nie zdołała jej odbudować. Trochę pieniędzy z ubezpieczenia wystarczyło na postawienie garażu i zabezpieczenie domu od strony spalonej stolarni.

 

Rodzina Miterów z Pławnej Górnej, która ledwo uszła z życiem z płonącego domu, dalej siedzi kątem u krewnych. Nie mają pieniędzy, by dokończyć przebudowę stodoły na budynek mieszkalny, choć i tak dużo udało się zrobić.

A rodzina powiększyła się o kolejną dwójkę dzieci.

 

- Ludzie bywają okropni. Ja tu słyszę co rusz, że myśmy na tym pożarze się dorobili. Bo dom udało się odnowić, wymienić okna, bo ludzie dobrego serca dali nam różne rzeczy. A że dziewczyna w ogniu zginęła, że nam ledwo udało się uratować, że dzieci strasznie to przeżyły - tego ludzie nie pamiętają. Nikomu nie życzę takiego doświadczenia. Co mi po tym nowym dachu, gdy dziewczyna nie żyje? - mówi współwłaściciel domu pod Jelenią Górą, który wraz z rodziną dość szybko pozbierał się po ubiegłorocznym pożarze. Ale nie chce, by o nich pisać, bo ludzie znowu zaczną gadać.

 

Nadzieja w ślimakach

Biegły stwierdził, że pożar wybuchł od zwarcia w instalacji elektrycznej. Ogień pochłonął stolarnię błyskawicznie. Spaliły się wszystkie maszyny, surowiec i garażowany obok traktor. Ligia Iwaszkiewicz, która od wielu lat sama prowadziła warsztat, zdążyła wyprowadzić z pomieszczenia obok konie. Kury się popaliły. Straż pożarna walczyła o budynek mieszkalny przylegający do stolarni. Na szczęście udało się.

 

- Byłam ubezpieczona. PZU oszacowało mi straty na 170 tysięcy złotych, ale uznali, że obiekt i maszyny były zamortyzowane w 85 procentach. Dostałam grosze. Starczyło na zabezpieczenie domu, prowizoryczny garaż i mały traktor - wspomina L. Iwaszkiewicz.

Po pożarze kobieta wystąpiła do miasta o jakieś pieniądze lub bony dla swoich trzech pracowników, żeby mieli coś dla dzieci na święta, bo pracy już dla nich nie było. Okazało się, że taka pomoc jest niemożliwa.

 

Cały artykuł w „Nowinach Jeleniogórskich” nr 6/12.

Spalony dom rodziny Miterów. Fot. GOK