To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Człowiek z żelaza

Człowiek z żelaza

Rozmowa z Leszkiem Dacewiczem z Jeleniej Góry, jednym z najlepszych triathlonistów w Polsce wśród sześćdziesięciolatków

- Ma pan oficjalny tytuł „Człowieka z żelaza”. W jaki sposób można na niego zasłużyć?
- Nadawany jest triathlonistom, którzy, podczas zawodów „Ironmena”, przepłyną 3800 metrów, przejadą na rowerze 180 kilometrów i przebiegną dystans maratonu, czyli 42 kilometry i 195 metrów. Jeden dystans pokonuje się po drugim i oczywiście trzeba się starać, by dokonać tego jak najprędzej. Mnie zajęło to 12 godzin i 31 minut.

- Gdzie odbywały się zawody?
- We Frankfurcie nad Menem w Niemczech, parę lat temu. Te zawody „Ironmana”, czyli Człowieka z żelaza, były równocześnie eliminacjami do mistrzostw świata na Hawajach. Podobne eliminacje organizowane są na każdym kontynencie. W Europie odbywa się kilka.

- Jak było na trasie?
- 3800 metrów przepłynąłem w godzinę i dwadzieścia minut. Pokonanie dystansu kolarskiego zajęło mi sześć godzin i kilka minut. Maraton przebiegłem w cztery godziny i czterdzieści minut. Na mistrzostwa świata kwalifikowało się dwóch najlepszych z mojej kategorii wiekowej. Zająłem trzecie miejsce i wyjechałem po zawodach z Franfurtu przekonany, że się nie zakwalifikowałem. Później okazało się, że Niemiec, który wygrał, zakwalifikował się już wcześniej na innych zawodach, w Zurychu! We Frankfurcie wystartował sobie treningowo. W tej sytuacji moje trzecie miejsce dawało mi możliwość wyjazdu na Hawaje. Ale ja o tym nie wiedziałem... Szybko stamtąd wyjechałem, nie czekając na podsumowanie imprezy, które było następnego dnia.

- Na tak długim dystansie na pewno miewa pan kryzysy. Jak pan sobie z nimi radzi?
- Kryzysy dopadają mnie w każdej z tych konkurencji. W takich momentach kończy się to, co zwykle nazywamy sportem, a zaczyna filozofia i psychologia. Trzeba słuchać swojego organizmu, dopasować się do niego, ale i odpowiednio nastawić się psychicznie na tak ogromny wysiłek. Trzeba sobie powiedzieć: „przecież sobie poradzę!” Pamiętam moment podczas jazdy na rowerze, po 130 kilometrach. Pocieszałem się: „no to jeszcze tylko pięćdziesiąt, z górki lecę...” Gdy jest się odpowiednio nastawionym psychicznie, zmobilizowanym, rezygnacja z udziału w zawodach, nawet w momentach kryzysów, nie wchodzi w grę.

- Maraton sam w sobie jest wyczerpujący, a na zawodach Ironmenów biegnie się po bardzo długim pływaniu i jeździe na rowerze.
- We Frankfurcie po 25 kilometrach maratonu zauważyłem, że zaczynam się zataczać. Bałem się, że pomyślą, iż jest ze mną źle, co mogłoby stać się powodem zdjęcia mnie z trasy. Musiałem zwolnić. Starałem się dobrze wyglądać przy punktach żywnościowych, gdzie byli obserwatorzy. Gdzieś tak na 38. kilometrze siły wróciły. Adrenalina i endorfina zrobiły swoje. Wiedziałem wtedy, że nawet gdyby coś się ze mną stało, to do mety dotrę.

- Jak było na mecie?
- Nie mogłem tak od razu wziąć swoich rzeczy i sobie pójść. Wzięto mnie na nosze. Musiałem leżeć. Nie wziąłem niestety kroplówki. Inni zawodnicy mieli i z jej pomocą szybko dochodzili do siebie.

- Jaka jest atmosfera na takich zawodach? Czy zwycięstwo jest najważniejsze?
- Atmosfera jest wspaniała. Podam przykład: gdy startuje około dwóch tysięcy osób, można mieć obawę, czy podczas pływania nie będzie za ciasno, czy zawodnicy nie będą się uderzać rękami i nogami. Okazuje się jednak, że uczestnicy zawodów mają dla siebie wiele szacunku, zaczynają dość wolno i uważnie, by nie utrudnić pływania innym. Po jakimś czasie odległości pomiędzy zawodnikami robią się większe i wtedy można już płynąć całkowicie swobodnie.

- Czy w zawodach „Ironmena” może startować każdy?
- Tak, to impreza komercyjna. Trzeba opłacić wpisowe, które wynosi ponad 300 euro. Na zawody rangi mistrzowskiej uczestnicy dopuszczani są na podstawie wyników. Miałem okazję brać w nich udział, bo zdobywałem wiele razy mistrzostwo Polski w triathlonie w mojej kategorii wiekowej. Na Węgrzech zdobyłem mistrzostwo Europy.

- Spróbuje pan jeszcze raz zakwalifikować się na mistrzostwa świata?
- Do tego się dojrzewa. Na bezpośrednie przygotowania startowe trzeba mieć co najmniej pół roku. Kusi mnie, by wystartować w mistrzostwach świata w triathlonie w przyszłym roku w Pradze. To przecież bardzo blisko. W Pradze rywalizacja odbywać się będzie na dystansach: 4 kilometry pływania, 120 kilometrów na rowerze, 30 kilometrów biegu. Nie należą do cyklu „Ironmena”, ale też są bardzo poważne. Aby wziąć w nich udział, trzeba być delegowanym przez krajowy związek triathlonu.

- Na treningi potrzeba dużo czasu. Pan już chyba nie pracuje.
- Jestem emerytem. Mam jednak kolegów, którym udaje się pogodzić triathlon ze studiami czy pisaniem doktoratów. Przy dobrej organizacji czasu są w stanie pogodzić te zajęcia ze sportem. Bo triathlon rzeczywiście wymaga przygotowań do każdej z konkurencji. Trzeba być gotowym i fizycznie, i psychicznie.

- Czy każdy może spróbować uprawiać sport na takim poziomie?
- Uważam, że tak. Zaczynałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Ma to zresztą związek z Nowinami Jeleniogórskimi, które brały udział w organizacji akcji „Biegaj razem z nami” Tomasza Hopfera. Polegała ona na bieganiu rekreacyjnym w parku w weekendy.

- Ile pan miał wtedy lat?
- Około czterdziestki. To nie było moje pierwsze spotkanie ze sportem. Wcześniej przez wiele lat uprawiałem siatkówkę. Grałem w drugiej lidze w różnych klubach.

- Regularnie biega pan maratony.
- Ukończyłem ponad trzydzieści. Najlepszy w czasie trzy godziny i dwadzieścia dziewięć minut. Pierwszy raz pobiegłem maraton w 1981 lub 1982. To był drugi maraton w Warszawie. Miałem wtedy ponad 40 lat. Przebiegłem też raz sto kilometrów.

- Słynną setkę w Kaliszu?
- Nie, w Kaliszu bym setki nie przebiegł. To było w Biel w Szwajcarii. Start był o godzinie 22. W nocy biegło się świetnie. Gdy robiło się widno, miałem już za sobą 70 kilometrów. Byłem pewny, że dotrę do mety.

- Na trasie był rosołek i schabowy?
- Rosołek był, gulasz był, suchy chleb, czekolada.

- Jak żona przyjmuje pana pasję?
- Towarzyszy mi podczas wyjazdów na zawody. Przygotowuje smaczne, bezpieczne jedzenie - naleśniki, makarony. Dzięki temu nie jem niesprawdzonych rzeczy na miejscu. Unikam zatruć, co ze względu na wysiłek podczas zawodów jest bardzo ważne.

- Nasza okolica doskonale nadaje się do jazdy na rowerze i biegania. Gorzej z pływaniem, które też jest częścią triathlonu.
- No właśnie... Korzystam z uprzejmości kierownictwa basenu przy Szkole Podstawowej numer 11 na jeleniogórskim Zabobrzu. Takich basenów powinno być w Jeleniej Górze więcej. W planie jest otwarcie basenu przy Kolegium Karkonoskim, ale on z pewnością będzie potrzebny uczelni. Przydałby się basen ogólnodostępny, który byłby przez cały tydzień otwarty dla wszystkich.

- Bliżej panu do siedemdziesiątki niż do sześćdziesiątki. Jak zdrowie?
- Na nic nie choruję. Czasem dokuczają mi jedynie drobne urazy charakterystyczne dla sportowców - czuję stawy, ścięgna, kręgosłup. Te dolegliwości jednak szybko mijają. Gdy się dużo biega, warto wydać kilkaset złotych na dobre buty z amortyzacją, która chroni nasze stawy.

- Po co pan właściwie tyle biega, jeździ na rowerze i pływa? Dla przyjemności?
- Tak. Takie zawody jak „Ironmen” czy maratony biegowe... To naprawdę warto przeżyć! Nie uważam tego jednak za coś nadzwyczajnego. Myślę, że każdego na to stać.

- Marzenie?
- Triathlon na Hawajach na klasycznym dystansie - 3800 metrów w wodzie, 120 kilometrów na rowerze, maraton.
Rozmawiał: Leszek Kosiorowski

Rentgen
Leszek Dacewicz, rocznik 1941, 174 centymetry wzrostu, 75 kilogramów wagi. Ekonomista, obecnie emeryt. Pracował w Komitecie Wojewódzkim Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a po jej rozwiązaniu jako zastępca dyrektora hotelu „Jelenia Góra”. Hobby pozasportowe: muzyka i literatura. Mieszka z żoną w bloku w centrum Jeleniej Góry.